Jeszcze dużo czasu spędzone w "one dolar busach", czyli jedynych rozpędzonych na Grenadzie wehikułach, które z hukiem wydobywającej się z niej muzyki, co rusz atakują Cię klaksonem i wyciągnięta ręką asystenta kierowcy, który siedzi przy drzwiach i nagania. I dopilnuje by wóz się zatrzymał (pukanie w okna oraz pstrykanie palcami to znak) i skasuje opłatę, i popędza wszystkich, bo ich każda sekunda to zarobek.
Jeszcze nocny grill w Guava, gdzieś na wybrzeżu w dżungli.
Jesteśmy znowu na Barbadosie. Za chwilę powrót.
Z perspektywy można powiedzieć, że faworytami są Barbados i Grenada.
Piękno plaż, the king lobstery podawane na plastykowych talerzach z plastykowymi widelcami, woń ziół i przypraw w powietrzu, głównie z wszędobylskich ulicznych grilli z pysznymi rybami, owocami morza, wieprzowiną i kruczkami, podawanym z pełną smaku pomidorową salsą po karaibsku.
Smaków tu full, ale 80 % to ryby i owoce morza.
Barbados i Grenada to białe plaże i turkusowe morze a Bequia i Saint Vincent to cudowne rafy.
W międzyczasie kolejne nurkowania.
Pierwsze z barakudami, co w kontekście rozciętej trochę:) brody miało podwójne dno. :)
Najlepsze jednak w moim życiu było na Bequia. Oczywiście brak mi Zibiego i Seby.:)
Wiele różnych gatunków znanych mi tylko z magazynów nurkowych albo filmów przepływało mi przed maską.
Zresztą jeszcze jutro nurkuję pożegnalnie na Barbadosie.
Gorąco.