"Bo wiesz tu policja też pali, przed chwilą widziałem dwóch policjantów, którzy palili jointy” – stoję na środku ulicy w Kingstown - stolicy największej wyspy z tego archipelagu-państwa – St. Vincent. Jest chyba ze 40 stopniu i dobiegają mnie słowa chyba z 60-letniego ochroniarza, który mi udowadnia wyższość kultury karaibskiej nad europejską. Powtarza mi to samo po raz dziesiąty. Miejscowi tak mają, po prostu chyba nie pamiętają, że to już mówili a poza tym starają się zawsze utrzymać sympatyczną rozmowę. Tym bardziej, że można zyskać dolara albo i dwa.
Na targu wszechobecni rastamani, warzywa i owoce, przy czym trudno zgadnąć co bardziej jest kolorowe.
Dogaduję się z jednym panem i już przemierzamy wyspę taxą. St. Vincent to wyspa wulkaniczna o skalnym charakterze, zalesionym tropikalną dżunglą. Kręte i bardzo wąskie drogi bez chodników przyprawiają o wzrost ciśnienia, chociaż również tu rasta driver, pozdrawia jak co dzień od 50 lat wszystkich swoich krewnych i dalszych znajomych, których jest tak z 90% wyspy.
Jeśli miałbym napisać, który element wyposażenia jest najważniejszy w tutejszym samochodzie to bez wątpienia jest to klakson. Po pierwsze, służy do pozdrawiania i przywitania, poza tym służy zamiast kierunkowskazów, do tego pomocny jest przy wyprzedzaniu, hamowaniu, zatrzymywaniu się i w zasadzie chyba do każdej sytuacji drogowej, którą można sobie wyobrazić.
Klakson nieskutecznie zagłuszają rytmy reggae, bo wiadomo rasta słucha reggae cały czas.
Jedziemy do Fort Charlotte, który służył, jako więzienie dla tutejszych niewolników pracujących na plantacjach kokosów, tytoniu, i czego się da. Potem, do Wallilabou Bay, miejsce słynne przez Piratów z Karaibów. Jack Sparrow was there!
Upał, wbrew pozorom, miejscowi pocą się bardziej niż my. Lądujemy na wulkanicznej plaży.
W morzu karaibski ślub, jak chrzest - z konkretną próbą utopienia głównych uczestników przez miejscowego wykrzykującego wniebogłosy psalmy z biblii pastora.
Dzieciaki skaczą z pobliskich skał, starsi piją piwko, wodę albo palą to co zawsze.
W ostatniej chwili zakupy miejscowego rumu. Tylko 80%vol. I w ostatniej chwili docieramy na powrotny prom. Nad Bequia czarne chmury nie wróżą nic dobrego. Wracamy w kompletnych ciemnościach.
W nocy konkretna burza. Chyba jeszcze widziałem takiej ulewy. Potoki wody chciały rozerwać dach a wiatr wbijał okiennice do środka. Karaibski deszcz.