Tak się tu zaczęło. Przylecieliśmy awionetką. Okazało się, że jako, że przylecieliśmy łącznie w 10 osób, wszyscy łącznie z obsługą lotniska się zmyli:). Zostaliśmy sami i na szczęście jeden urzędnik, który dzwonił na parę numerów,wcześniej niby zorganizowanego transportu. Lotnisko malutkie niczym Biedronka:). Wokół pełno niczego:).
W końcu dotarliśmy pickupem do miejsca, przy czym okazało się to wszystko trochę :)) scarry, bo nie dość że wylądowaliśmy na zakupach, jako jedyni biali we wsi po zmroku w w jakiejś tam ws to dom, który wynajęliśmy, stał na wzgórzu nadbrzeża w dżungli i wokoło sami.
Jak to zwykle bywa okazało się, że diabeł nie jest tak straszny jesteśmy na ponoć najfajniejszej plaży na wyspie - Margaret.
Rafy piękne, przejrzystość wody przednia, wiec większą część dnia spędziłem w płetwach na nogach. Wiele fajnych ryb, ale najważniejsze to spotkanie z eagle ray i śmieszne spotkanie z box fish i dwoma innymi, których nazwy nie znam.
Piękne jest to, że często w murch domów używają zamiast pustaków czy cegłę - wielkie piękne muszle.
A rano to rybacy jak przypływają z połowów, to grają na nich wpływając do portu.