Skoro świt ruszyliśmy najdalej jak się da na południe Półwyspu Izu, czyli do Shimody.
Generalnie, z okien pociągu co rusz wyrastały kolejne stacje, jako żywo przypominając nam setki podróży na Hel i kolejne miejscowości.
Półwysep Izu jest o tyle odmienny, że porastają go gęste lasy, w tym gaje bambusowe i dość strome góry. Trochę pod tym kątem przypominało nam to Laos.
Shimoda to dokładnie taki nasz Hel, kutry, knajpki, pełno w sezonie i pusto poza sezonem i życie oparte na rybołówstwie i turystyce.
Wjechaliśmy kolejką linową na Górę Nagtasu, z której rozciągała się panorama na miasteczko, zatoki i okoliczne wyspy, zaliczyliśmy japońskiego burgera :), pochodziliśmy po porcie i popłynęliśmy niby parowcem Perrego, który tu z lądował po raz pierwszy, po zatoce.
Całą góra totalnie pachniała wspaniałymi krzakami jaśminu, który pachnie mi dalej po dwóch dniach tamże.
Z ciekawostek mogę dodać, że region ten słynie z ryb zwłaszcza suszonych w słońcu i owoców morza, w wyniku czego przez pomyłkę pożarłem trzy filety ryb na surowo, które jak się potem dowiedziałem nadają się do jedzenia tylko po grillowaniu.
No i kto tu jest fanem sushimi? :)
Oczywiście bez przygód. Taka jest ta Japonia. Cokolwiek zjesz nic Ci nie będzie.:)). Po prostu trzeba w coś wierzyć. :)