O 8 rano ruszyliśmy z motelu w stronę Brisbane.
Po drodze mając za cel to co jest w tej chwili uznawawane za największą atrakcję Australii. Australian ZOO, czyli dom i rezerwat Steva Irwina, tragicznie zmarłego łowcy krokodyli.
Byliśmy w zasadzie jednymi z piewrszych, którzy weszli.
"ZOO" robi niesamowite wrażenie. Trudno to nazwać zoo, bo przeciez a typowym ogrodzie zoologicznym nie można czochrać kangurów czy koali i oglądać w środowiskach naturalnych szeregu lokalnych gatunków.
Australia posiada ok. 1 mln swoich gatunków zwierząt. To jest szok.
Widać, że całość została stworzona z ogropmną miłością dla zwierzątr i przede wszystkim w taki sposób, aby to one czuły się tyu najlepiej. Ludzie sa na drugim miejscu.
Kiedy Steve zginął uderzony kolcem w serce przez mantę cały świat płakał, a w Australii premier ogłosił żałobę.
Zamiast ksiąg kondolencyjnych na ścianach crocodarium wiszą jego koszule khaki z setkami pożegnań spisanych przez fanów z całego świata.
RIP Steve...
Jutro lecimy ndo Hamilton Island a potem na jacht na Whitsunday Islands.
Czas na wakacje :))))
Zdjęć narazie nie będzie, bo rozwaliłem czytnik kart i nie mogę ich zrzucić na kompa... :((
Popołudnie poświęcamy na spacer po Brisbane. Ładne i mocno zatłoczone miasto. Pełne młodzieży i ulicznego gwaru, trochę takiego europejskiego. Ciekawostką jest restauracja już nie tylko BYO czyli przynieś swój alkohol, ale MYO czyli „zrób sobie sam jedzenie”. Jak pisałem Australijczycy lubią robić kasę na wszystkim. Centrum Brisbane – city to domena biurowców. Różnica między City Warszawy a Brisbane, że tu wszyscy wychodzą po pracy na wspólnego drinka lub piwo. Ciężko znaleźć wolne miejsca.
Co do alkoholu to z miejscowymi jest tak, że lubią pić, ale wypijają dwa drinki albo piwa i już dostają zeza. Tańczą, obściskują się, krzyczą…Myślę, że jedna polska impreza typu wesela by ich pozabijała