Nazajutrz umówiłem się na 8 rano na następne nurkowanie. Naprawdę chciałem wśród tych bezpiecznych 3,5 metrowych gryzoni . To byłoby doświadczenie..
Znowu źle przestawiłem zegarek i w rezultacie wstałem przed 6 rano.
Kiedy wyszedłem na nasz taras dostrzegłem, że idzie burza. Siła wiatru mocno wzrosła, więc nie zdziwiłem się kiedy dostałem smsa z centrum Sundive, że z powodu wiatru łodzie zostały odwołane..cóż zrobić…
Poszedłem na paru kilometrowy spacer brzegiem oceanu, było jak tak mówią tutaj „epic” i scenic” .
Opuściliśmy zatem chyba stolicę Gold Coast, czyli złotego wybrzeża i udaliśmy się do nie mniej legendarnego Surfers Paradise.
Oboje wyobrażaliśmy sobie tą miejscówkę, generalnie jako plażę z paroma bambusowymi chatkami, mnóstwem dech i opalonej gawiedzi z wypłowiałymi od wiatru i oceanu włosami… tymczasem okazało się, że dojechaliśmy do mega kurortu z wieloma resortami- drapaczami chmur, sklepami burberry itd. Generalnie, przytłaczające i smutne, choć robiące wrażenie.
Po godzinie ruszyliśmy na północ od Brisbane, jakieś 300 km od Byron Bay – do położonego na Sunshine Coast Mooloolaba, czyli w języku Aborygenów Czarnego Węża, co ma symbolizować rzekę o tej samej nazwie, wijącą się w zatokach tego kurortu, wpadającą ostatecznie do oceanu.
Miejsce absolutnie przepiękne. Jednak Sunshine rządzi . Piękne plaże, apartamentowce i domy, ze swoimi przystaniami i jachtami, przy których bladnie Monaco. Dzięki miejscowym dotarliśmy do baru założonego przez miejscową spółdzielnię rybaków, gdzie jako nowość zjedliśmy m.in. filet z rekina . Cóż tym razem role się odwróciły .
Wieczorem próbowaliśmy jeszcze tanich miejscowych gotowanych krabów w znanym tajskim barze . Był średni, natomiast australijskie ostrygi są chyba najlepsze na świecie…
Dużo pływałem wśród wielkich fal z maską i rurką, bez nich się nie dało. Co rusz coś czułem, ale gdybym wiedział co to było, bo widoczność była zerowo, to jeśli było to, to co zobaczyłem podczas spaceru, brzegiem chyba trzech plaż, to bym chyba nie wszedł do wody a co dopiero taplał się wśród fal przez godzinę.
Na brzegu było mnóstwo wyrzuconych różnych ryb w tym dużych, ale i przede wszystkich meduz z długimi niebieskimi parzydełkami (metrowymi), o których prowadząca Marty kurs nurkowy mówiła, że lepiej jakbyśmy ich nie spotkali. Szczytem było jak robiąc fotki, gołą stopą rozgniotłem jedną meduzę, która strzeliła jak taka folia bąbelkowa. W każdym razie na brzegu było więcej gatunków życia morskiego niż w całym naszym Bałtyku. Chyba, żeby liczyć turystów z Wawy i Śląska.
W celach medycznych wypiłem ponad pół butelki wina i żyję, chyba będzie dobrze: ). To chyba była taka zwykła przeźroczysta…