Pamięcią dziś jesteśmy dziś z bliskimi, których już nie ma.
W szczególności z Tatą Marty i moimi Dziadkami...
Tu nie czuć atmosfery smutku czy refleksji. Wręcz przeciwnie to kolejny powód do niezłej imprezy. W końcu to Helloween.
W wieczór popzedzający Sydney pełne było wymalowanych wampirowato przebranych czarnych ludzkich kotków, policjantek, czarnych aniołów, i chłopaków z mechanicznej pomarańczy.
Póki co, siedzimy jeszcze na lotnisku w Sydney i czekamy na opóźniony już ponad 1,5 h lot Emirates.
Już musieliśmy zadzwonić do Nowej Zelandii by poinformować naszych campervanowców że się spóźnimy....
Czekamy tak, jak "nasz"camper czeka na nas...
Lot przeszedłby beż żadnej historii, gdyby nie to, że mieliśmy ponad 2 h opóźnienia, co z punktu widzenia obowiązku odbioru campera o o kreślonej godzinie było istotne, Emirates kapie od przepychu a jagnięcina podawana na pokładzie samolotu przypominała jako żywo tą z świetnej pakistańskiej restauracji w Londynie, w której byłem z Czaoką. Dodatkowo ledwo wylądowaliśmy. Był taki wiatr, że samolot lądował bokiem przeskakując z koło na koło co mogliśmy nie wiem po co zobaczyć na swoich monitrokach, bo ukazał się obraz z kamery z dziobu samolotu.
Jeszcze małe awanti z taksówkarzem, to znaczy panią taksówkarz, która ważyła jedyne 160 kilo i chyba miała polskie korzenie bo chciała nas naciągnąć w dwójnasób, co jej się zresztą nie udało i już odbieraliśmy naszego kampera.
Oczywiście to był szok. Nie dość, że manual co dla mnie jest świętem to jeszcze amper i jeszcze z kierownicą i biegami po prawej.
Ruch lewostronny zwłaszcza ronda to masakra. Dojechaliśmy szczęśliwie blisko bo jedyne 5,8 do naszego campingu, zrobiliśmy zakupy żywnościowe w dużym markecie na cały wyjazd i zjedliśmy pyszne steki, które oczywiście usmażyliśmy na australijskim BBQ, popijając dobrym Kiwi winem…