Po godzinie snu, no bo jakże mogło być inaczej (impreza), zrywamy się na lotnisko, które okazuje się, że jest 60 km od Melborune i tylko dzięki Sebie na nie docieramy na czas.
Wielką konsternację wywołują tu moje papierosy elektroniczne, które są tu w ogóle nie znane. Pomysły kontrolujących są różne, od zabrać mu to bo to nielegalne do wrzuć to do bagażu głównego. W końcu jeden z nich sprawdził przepisy i z rozczarowaniem stwierdził „ok.”. Lotniskowe kontrole to jak na razie jedyny minus tego kraju. Są tak szczegółowe, że można by było pomyśleć, że Antypody prowadzoną wojnę z całym światem a przynamniej tym muzułmańskim .
Lądowanie w Sydney już jest przeżyciem samym w sobie. Nadlatywaliśmy niziutko nad falami oceanu a obok nas w odległości nie więcej niż 300 m, lądował równocześnie z nami inny wielki pasażer. Najpierw lecieliśmy obok siebie i było to piękne zjawisko.
Mamy wielkie szczęście. Do ludzi. Czekała tu już na nas przyjaciółka Zbysia i Seby – Tereska. Niezwykle miła i pomocna Osoba, przypominająca nam naszą Elę (ściskamy!).
Odwiozła nas do domu, wszystko pokazała co i jak i ruszyliśmy na podbój Sydney. To wyjątkowe miasto. Jedne z najpiękniejszych jakie w życiu widziałem. Wielkie, z eleganckim centrum pod krawatem (City), mnóstwem plaż i atrakcji. Samo jego położenie przepiękne. Składa się wielu z dzielnic położonych w różnych zatokach wód Południowego Pacyfiku. Jest naprawdę piękne. Czyste, zadbane pełne surferów, biegaczy i nurków…
Na pierwszy ogień oczywiście poszło Circular Quay a w niej oczywiście mój ulubiony budynek świata czyli piękna Opera. Oczywistym jest, że na żywo robi jeszcze piękniejsze wrażenie. Ta wyobraźnia architekta i położenie, powodują, że ma się wrażenie jakby startowała prosto z oceanu w lot do nieba. Naprawdę super. Potem, udaliśmy się do co najmniej jednego z najsłynniejszych na świecie Aquarium.
To było niesamowite i w zasadzie nie do opisania. Poza tym jak ono jest zrobione, to ilość form życia morskiego, którą się ma na wyciągnięcie ręki jest szokująca. Nie było tam tylko żywej orki wieloryba.
Kiedy się spaceruje szklanymi tunelami w basenach, w których pływają wokół Ciebie „prawie” ocierając się o Ciebie wielkie rekiny i płaszczki to przechodziły nas ciary. Parę razy naprawdę odruchowo aż odskoczyłem, ale to pewnie przez te imprezy w Melbourne.
Oczywiście jest część życia morskiego, którego bym jednak nie chciał spotkać na żywo .
Cudowne miejsce. A jnuż chyba najcudowniejsze były miejsca w których można wygodnie usiąść i przez wielkie szklane ściany obejrzeć odwzorowaną Wielką Rafę Koralową – jeden z Cudów Świata, na którym będziemy nurkować za 2 tygodnie. Mistyczne. Mam nadzieję tylko, że z pływających tam rekinów zobaczymy tylko te Rafowe, które starałem się jakoś polubić nawet, by nie dostać zawału pod wodą .
Potem jeszcze Chinatown i The Rocks – dzielnica „starych” domów a wieczorem dzięki Teresce niezapomniany spacer po Watsons Bay. Zatoce dzielnicy Bondi. Wrót oceanu do zatoki w której położone jest Sydney. Z widokiem na piękne drapacze chmur City, skalne klify, piękne plaże, wśród latarni morskich i jachtów płynących pełnym halsem….i tak aż do pełnego zmroku…