Jak się mieszka u Pana Imprezy to trzeba być przygotowanym wyłącznie na jedno - na wieczną balangę :). To że ledwo doszliśmy do siebie po poprzedniej nocy było wystarczającym powodem do rozpoczęcia kolejnej imprezy, ale tym razem głównie popijałem herbatkę :), natomiast Marta o 4 nad ranem zarządziła rozpoczęcie tańców.
Jakoś w końcu udało mi się przegonić towarzystwo do łóżek, ale te zawiedzione miny na długo zostaną mi w pamięci :).
Rano, po tradycyjnej jajówie oraz ostrygach :), takie to jak się później okazało było nasze z Sebą tradycyjne polsko -australijskie śniadanko wraz z Panem Imprezą tu zwanym już Mr Party, Jego Bratem Tomkiem i małą Olą wybraliśmy się na kultową drogę The Great Ocean Road. Nie jest ona może tak kultowa jak polska „siódemka”, ale za to wyjątkowo piękna.
Trzeba przyznać, ze małe pacyficzne ostrygi są najsmaczniejsze z tych, które mieliśmy w życiu okazję próbować. No i pobudzają do szlachetnych czynów. :)
Jej atuty to to, że została wykuta w skale na brzegu oceanu i prowadzi do miejsca, które nazywane jest Twelve Apostels. Być w Australii i nie zobaczyć tego cudu natury to tak jakby być w Polsce i nie spróbować wódki oraz pierogów. To tak jakby w Azji nie jeść ryżu albo w Stanach nie zjeść hamburgera. Po prostu niemożliwe.
The Great Ocean Rd otwiera brama i pomnik poświęcony ponad 5000 robotnikom, którzy przy użyciu kilofów i dynamitu ponad 100 lat temu w kompletnej dżungli nad Cieśniną Basa zrobili to czego nam się nie udało zrobić na Euro:).
Blisko Apollo Bay słynna Zatoka wraków, ze zdradzieckim przypływem zakrywającym zęby skał, dzięki którym zginęło kilkuset marynarzy i, która stałą się ostatnim portem dla wielu statków.
Wielkie fale miażdżące się wzajemnie tworzą mgły z miliardów rozbitych kropel niczym kawałków lustra z Baśni o Królowej Lodu.
Z opuszczonymi szczękami i wielkimi oczyma, jak przystało na ludzi mieszkających nad morzem :), wpatrujemy się w morze Tasmańskie, próbując dostrzec ostatni już normalny na półkuli południowej ląd - Tasmanię. Owiani arktycznym powietrzem pędzimy cabrio Tomusia dalej. Uwaga na zakręty w odcinkach dżungli, bywają niebezpieczne.
Dwunastu Apostołów to wbrew nazwie chyba już siedem a na pewno nie więcej niż osiem skalnych ostańców wyrastających dumnie z Oceanu. Trzeba się spieszyć by to zobaczyć, bo każdego dnia ich ubywa. Fale oceanu, tak tak tu są prawdziwe wielkie fale, co rusz wydzierają z nich okruchy życia i topią z hukiem. Dwunastu Apostołów brzmi znacznie lepiej niż oryginalna nazwa" Maciora i świnki nieprawdaż?:)
Trochę zamarudziliśmy w surferskim mieście Torquay, na którego plażach „zginął” Patrick Swayze w cudownym „Na fali” a potem w Lorne, gdzie zjedliśmy BBQ.
To kolejna specyficzna rzecz w Australii. Jest tu pełno bardzo zadbanych terenów zielonych wraz z fajną przyjazną ludziom infrastrukturą. Wielkie place zabaw i BBQ. To ostatnie to duże blachy na elektrycznych piecach z dziurką odpływową dla oliwy po środku, na których każdy - za darmo - ma prawo grillować, co chce czyli głównie jagnięcinę i steki z kangura ;).
Ciekawostką było to, że zamiast gołębi żebrujących choć o okruch chleba, tu molestowały nas wielki białe papugi Kakadu. Szok. Tak samo upierdliwe.
Kiedy po tej wyjątkowo krętej drodze dotarliśmy do miejsca przeznaczenia rozpoczynał się zachód słońca. Było pięknie. Czerwień skał i słońce topiące się w oceanie, powodujące ciągłą zmianę jego barw od turkusowej do czerwonej, spowodowało, że naprawdę stwierdziliśmy, że jest to cud, że są takie miejsca na świecie. Że jest to cud, że je widzimy na własne oczy.
Jest to miejsce warte do obejrzenia kosztem wielu wyrzeczeń. Lubimy to! bardzo :)
Oczywiście w domu czekało na nas pyszne winka Kanooga Hills i Oyster Bay….