Z samego rana łódką, do której można się było dostać wyłącznie brodząc w ciepłym jak pomidorowa na obiad morzu, wraz z bagażami a następnie małym rozchybotanym na wszystkie strony stateczkiem opuściliśmy Koh Samet. Następnie, dzięki nieocenionej pomocy Wanatah i Fredricka dotarliśmy do Bangkoku.
Trzeba przyznać, że tajskie autostrady po 4 pasy w jednym kierunku robią wrażenie. Do tego reklamy wielkości tak znacznej, że ta świetlna znana z Piccadily Circus nie robi żadnego wrażenia.
Bangkok to skrzyżowanie Shanghaiu i Luang Prabang. Z jednej strony szereg ogromnych drapaczy (choć znacznie niższych niż w Shnagahaiu), z drugiej największe i najbardziej imponujące świątynie buddyjskie (chyba na świecie).
Brak w nich natomiast tego elementu magii, duchowości, kurzu stuleci, jaki gołym okiem jest dostrzegalny w Laosie. W zamian setki grup turystów jak stonka miażdżących atmosferę duchowości.
No może poza jednym miejsce, mianowicie Wat Mahathat, otoczony targiem amuletów. To miejsce pielgrzymki kapłanów buddyjskich z całej Azji a do tego centrum medytacji.
W milczeniu wpatrujemy się buddyjską modlitwę, w czasie której modlący się z zamkniętymi oczyma po pół kroku przemierzają wokół wnętrze świątyni, w rytm mantry kapłana.
Tu nie ma żadnych turystów.
Na targu amuletów wszystko. Od tygrysich i niedźwiedzich łap zakończonych pazurami po kiczowate wisiorki z piaskowca. Są też fiolki z nie wiadomo z czym, ale pewnie za to na lotnisku mogliby aresztować.
Świątynia największa czyli kompleks królewskiego pałącu i Wat Phra Kaeo, błyszczy się swym ogromem. Prawie cały pokryty jest złotem. W pozostałej części pięknymi zdobieniami. A wewnątrz na wielki tronie na wysokości chyba 15 metrów Budda z przymkniętymi oczyma.
Odwiedziliśmy jeszcze największą figurę Buddy na Świecie, taz. Stojącego Buddy, o wysokości 30-50 metrów, zdobyliśmy złotą górę, z której rozciąga się cała panorama miasta, zjedliśmy kolację na ulicy na małych stołeczkach w Chinatown i pospacerowaliśmy wśród transwestytów (tap madel) na nocnym rynku w dzielnicy uciech, na którym głównym daniem jest serwowany pokaz tzw. Ping pong show a który wcale nie jest turniejem w tenisa stołowego .
Późnym wieczorem jeszcze masaże, które głównie przywołały wspomnienia o niebo lepszych na „naszej” wyspie.
Zapamiętać – nie chwalić tuk-tukowca, jaki to ma piękny pojazd, bowiem po tym jak to zrobiłem, u kierowcy pojawił się nagle szeroki uśmiech i nagle jakby został opętany.
Opętał go demon prędkości. To co zaczął wyczyniać swoim tuk-tukiem na zatłoczonych wieczorem ulicach Bangkoku, pozwalało na stwierdzenie, iż w porównaniu z nim polscy motocykliści to dzieci na trójkołowych rowerkach. Tuk-tuk przeistoczył się w bolid.
Osobiście byłem przekonany, że będziemy dachować. Kiedy przekroczył nasz tuk – tukowy rekord z Lasosu ok. 70 km na godzinę (tam na pustej trasie na prowincji), przestałem patrzeć na prędkościomierz i kurczowa złapałem się uchwytu.
Marta stwierdziła, że on nas zabije. Pocieszałem ją stwierdzeniem, ze przecież siedzi z przodu, więc impet uderzenia w Coś dosięgnie go pierwszy. Udało nam się wymienić wtedy tylko dwa zdania i to w momencie kiedy z piskiem opon cudem wyhamowaliśmy na przejściu dla pieszych nieomal uderzając w samochody i pieszych .
Coś co miało być dość daleką przejażdżką trwało 2 minuty.
Były to jednak długie dwie minuty. Żaden chiński zegarek - nawet Patek, by ich tak nie wydłużył. Bezcenne.