Piszę to z opóźnieniem jednego dnia, więc teraz mogę juz napisać, iż dopiero rozumiem co o tym kraju opowiadał mi przed wyjazdem Andrzej Sak. Żeby dać namiastkę charakterystyki tego miejsca, wystarczy rzucić parę kęsków tutejszej rzeczywistości:
- wszyscy się uśmiechają,
- mówią ściszonym głosem;
- nie wolno krzyczeć z żadnego powodu, jest to tak samo uznawane za przejaw barbarzyństwa, jak dotykanie czyjejś głowy, dotykanie mnicha, bądź nie daj Bóg posążka Buddy, dotykanie czegokolwiek stopą, np. kładzenie jej na stole bądź krześle,
- dzień dobry i dowidzenia wymienia się tgak samo czyli "saba dii" natomiast dziękuję to fonetyczne "kwopi dżai";
- generalnie prosi się turystów by nie korzystali z okazji i nie dali sie skusić na palarnie marichuany i opium, których co prawda w LP nie widzieliśmy, ale których na prowincjach jest ponoć dość sporo;
- słoń jest środkiem transportu, m.w. takim jak u nas koń, może tylko bardziej popularnym;
- podstawowym posiłkiem w LP, jest ryba wyłowiona z Mekongu tzw. Laka (grillowana, wypełniona trawą cytrynową oraz sosem sojowym zmieszanym z papryka i innymi przyprawami), sticky rice - palce lizać, oprócz tego popularne są grillowane szaszłyki z różnych mięs głównie kurczaka (gdyby nie uprzejmość localsa, to musielibyśmy zjeść pół metrowy szaszłyk z grillowanymi szyjami kurczaków, które wzięliśmy za lekko przypalone kiełbaski :));
- wino z ryżu - Dao jest bardzo słodkie i czuć w nim fermentację :), zaś miejscowa whiskey to Lao Lao - oczywiście z ryżu, przypomina jako żywo nasz bimber;
- walutą jest kip.
Zamieszkaliśmy w guesthousie na przedmieściach LP - w Thongbay.
W bambusowej chatce z pięknym tarasem z widokiem na Mekong, przepływający w odległości m.w. ok 50 metrów. Duża kamienna łazienka, z dość letnią wodą :), wielkie i twarde łóżko z baldachimem a na tarasie małe materace pokryte tutejszą tkaniną z małym stolikiem, na którym raniutko znajdujemy śniadanie pełne owoców, omletu i gorących bagietek.
Od rana uderzyliśmy ostro i wynajęliśmy tuk - tuka kierując się najpierw do jaskiń, miejsca kultu buddyjskiego Pak Ou, znajdującego się ok. 30 km na południe od LP. Po drodze mijamy słonie .
Pak Ou to dwie jaskinie – miejsce buddyjskiego kultu – pełne różnej wielkości figurek Buddy, położonej w przewieszonej ścianie opadającej wprost do wód Mekongu. Po małym datku dostajemy latarkę, która jest niezbędna do zwiedzania większej jaskini położonej najwyżej.
Jesteśmy praktycznie sami nie licząc miejscowych, którzy uparcie dźwigają po kamiennych schodach materiały do odbudowy ołtarzy znajdujących w środku jaskiń.
Mamy szczęście, ponieważ schodząc do łodzi, którą przeprawiliśmy się pod ta ścianę mijamy grupę niemieckich emerytów, którzy wspinaczkę po kamiennych schodach zamieniliby w koszmar.
Następnie, ruszamy na północ prowincji do słynnych wodospadów Kuang Si, zlokalizowanych ok. 25 km na północ od LP. Szmaragdowe kaskady, w których biorę kąpiel (znowu tu jesteśmy sami ), przepiękny las tropikalny, wodospad opadający z ok. 70 metrowego urwiska i wioska niedźwiedzi to lakoniczna wizytówka tego miejsca, która w żaden sposób nie odda piękna tego miejsca.
Wracamy do centrum LP. Dziś zrobiliśmy tuk-tukiem ok. 100 km. Bolą nas tyłki, ale jesteśmy szczęśliwi. Mogliśmy wziąć klimatyzowanego land cruisera z ciemnymi szybami, ale raczej nie poczulibyśmy tego, że cały Laos po prostu pachnie całą paletą pięknych zapachów. Całą drogę w mijanych wioskach machają nam dzieci i czasem dorośli. Czujemy, że żyjemy.
Odwiedzamy słynną buddyjską świątynie Wat Winosul i z uwagi na porę i sprzyjającego nam tego dnia Buddę, w ciszy i spokoju przyglądamy się pięknemu posągowi Buddy. Rano jest tu full turystów. Teraz są tu tylko mnisi. Odwiedzamy też Wat Ahab.
Magicznie.
Potem, lecimy coś zjeść – oczywiście laka i szaszłyki z kurczaka do tego słynne Lao Beer, które zdobyło złoty medal na targach w Brukseli w 2008 roku. Pyszne.
Potem nocny mareket jakich niby pełno w Azji. Ten jest jednak zupełnie inny. Pozbawiony taniej tandety i podrób Burberry z logiem adidasa, pełny za to ręcznej roboty wyrobów miejscowych górali z ludu Hamong.
Po powrocie jeszcze butelka ryżowego wina i kładziemy się spać w środku wielkiej moskitiery…